Młody Panicz Kaspar von Haugwitz poczynał sobie wielce nieprzyzwoicie. Choć ze znacznego rodu się wywodził, którego przodkowie z Miśni na Łużyce przybyli, to burdy i krotochwile rozmaite się go trzymały, nie jeden ducha z jego pomocą wyzionął. Karczmarze na widok młodego Haugwitza i jego kompani ręce załamywali, a dziewki kuchenne po komórkach przed nimi się chowały. Żadnej złapanej pannie Kaspar nie przepuścił, a grosza na uciechy nie szczędził. Pani matka dnie i noce na modlitwach spędzała prosząc Boga o nawrócenie syna, który kościoły szerokim łukiem omijał.
Historia, zacni panowie, którą wam tu przytoczę działa się na ziemiach Panów von Salza.
Roku Pańskiego 1459 ważne dla Europy sprawy się działy. W Chebie między Królestwem Czech a Saksonią traktat zawarty został, w którym wytyczono wspólną granicę, na wieki. Cesarzowi Fryderykowi III urodził się syn Maxymilian, pierwszy tego imienia rodu Habsburgów. Z kolei w Krakowie urodził się Jan Olbracht, trzeci syn Kazimierza IV Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki.
Tymczasem przednówek we wsi Zalipie równie bogaty w wydarzenia był. Czasy to niespokojne były mości panowie i źle się na Łużycach działo. Ćwierć wieku minęło jak Sobór w Bazylei po 17 latach wojny religijnej Kompaktaty praskie poparł i rejzy husyckie się zakończyły. Władza królewska osłabiona, nad ładem na swych ziemiach nie panowała. Tedy różne zbieraniny drobnego rycerstwa do zbójeckiego rzemiosła się brały, nękając każdego komu trzos nieopatrznie zabrzęczał. Nie brakowało wśród nich i bogatych Panów, którzy dla samej rozrywki Raubritterami się stawali.
Jakoś tak na dwie niedziele przed Wielkim Czwartkiem, w dobrach Panów von Salza pojawił się Kaspar von Haugwitz. Choć z bogatego rodu, na raubritterskie rzemiosło chadzał, by na swawole z ojcowskiej kiesy nie sięgać. Wokół niego „kwiat” poślednich panków się zebrał i za nic sobie mieli prawa wszelakie. Tego dnia kompania popasała na górze Srebrnik, po całonocnych orgiach w Leśniańskiej Karczmie nad Kwisą. Nagle straże wypatrzyły kilka wozów jadących drogą z Platerówki do Lubania. Dobra nasza, zawołał Kaspar, pachołków pilnujących wozów kilku zaledwie to w mig się sprawimy z wozami, może fortuna dopisze i na wieczór znów do karczmy wyskoczymy. Karawaną zmierzającą w stronę Lubańskiego Lasu jechał bogaty kupiec z Liberca po perły do Lubania, udając biednego handlarza wiózł za pazuchą mieszek szlachetnych kamieni na wymianę. Bogaty kmieć z Zalipia wiózł na targ do miasta sery, masło i pachnące na całą okolicę wędzone mięsiwa. Z kolei zapach wędzonki przyprawiał o głośne burczenie kiszek młodego czeladnika młynarskiego, wiozącego mąkę na targ. Kilku Franciszkanów na wozie spoglądało trwożliwe w stronę lasu, licho wie co tam w jego mrocznych ostępach się kryje. Ponoć zimą mamuny gajowego na stracenie wywiodły, ślad po nim zaginął i basta. Jechał też młody cieśla z Frydlantu za pracą do Lubania oraz Walończyk z ugrem i tajemniczymi medykamentami ze szlachetnych kamieni uczynionymi. Całości strzegło dwóch konnych pachołków, dyskutujących zawzięcie na temat wdzięków córki kmiecia, która ku utrapieniu ojca co i rusz w ich stronę zerkała. Nim się podróżnym oczy do mroku lasu przyzwyczaiły zaroiło się od raubritterów i na podróżnych końmi napierać zaczęli. Jeden z pachołków, Bóg raczy wiedzieć z odwagi czy też z chęci zaimponowania kmieciównie, ruszył w stronę Kaspara, lecz nim sięgnął oręża, nim gębę otworzył a już się jego zdumione oczy wraz z całą makówką po trakcie toczyły. Hej, nim się komu jeszcze jaka krzywda stanie nuże z talarów wyskakiwać i tobołki do przeglądu szykować, ryknął Haugwitz. W czasie gdy banda złodziejaszków uwalniała od dóbr doczesnych wszystkich podróżnych, stary Walończyk, którego oczy mroku zwyczajne były, obserwował z głębi lasu całe zajście. Gdy tylko spod kapelusza ruch w lesie kątem oka złowił, rysim skokiem w ostępy wpadł i jako jedyny swój majątek ocalił. Raubritterzy złupili wszystkich do cna, powiązali dla pewności, by nikt przed czasem alarmu nie wszczynał i do Leśnej radośnie ruszyli. Z głębi lasu za odjeżdżającymi poniosło się w pola gromkie wołanie Walończyka, Panie Haugwitz, będziesz wisiał, będziesz wisiał, wisiał... Powtarzało echo. Niby beztrosko, ale z lekkim skóry mrowieniem odkrzyknął Kaspar - kto ma talary nie straszne mu kary.
Za przyczyną braciszków od św. Franciszka w całej okolicy o sprawie głośno się zrobiło. Musiał Kaspar chwilowo kompanię rozpuścić i na jakiś czas się wyciszyć, aż sprawy przycichną. To, że wiejskie dziewki macał, że kmieciom zapasy uszczuplał, a i to, że od czasu do czasu na chwałę Bożą Rabina wędrownego oskubał, można by w niepamięć puścić. Ale jakże to, by pobożnych mnichów z talarów i relikwii ograbić, by ich w pęta wiązać i utratą życia straszyć? Toż to grzech ciężki przeciw Panu Bogu.
W czwartek przed palmową niedzielą zajechał Kaspar do Zalipia, u miejscowego proboszcza popasać zaplanował. Nuże klecho, wina dawaj i coś do jedzenia, bom głodny i spragniony, toć w pismach świętych stoi by spragnionego napoić a głodnego nakarmić, ryczał zadowolony z siebie Panicz. Niezmieszany proboszcz w drzwiach plebani stanął, pod boki się złapał i dawaj na Kaspara z reprymendą. Antychryście, bezbożniku ty jeden, w piekle się będziesz za twe postępki smażyć, a Zły jeździć na tobie będzie jak na burej kobyle. Do spowiedzi świętej masz przyjść, pokutę i zadośćuczynienie odprawić. Święta blisko wszeteczniku jeden, a ty w grzechu ciężkim trwasz i porutę wokół czynisz, ryczał coraz bardziej czerwony na obliczu wielebny. Nie chcąc się ponownie świętej władzy narażać, musiał młody Haugwitz smakiem się obejść i w te pędy zmykać jak najdalej od rozsierdzonego proboszcza. Dla świętego spokoju obiecał mu, że za tydzień na Wielki Czwartek do kościoła wróci, do spowiedzi i komunii przystąpi. Oj nie dane było, mości panowie, Kasparowi słowa dotrzymać, choć kto wie, może i faktycznie na drogę prawości i cnoty miał zamiar powrócić.
W niedzielę palmową około południa Kaspar von Haugwitz wraz ze swym zaufanym czeladnikiem Eberhardem von Lichtenau ćwiczyli się w fechtunku. Jak to zwykle bywało, raczyli się przednim węgrzynem dla poprawy animuszu i zmysłów wyostrzenia. Widać diabeł względem młodego Haugwitza inne miał plany niż te, które miejscowy proboszcz Paniczowi proponował. Nikt już dziś nie pamięta jak to dokładnie było, czy nie sparował na czas, czy może sam Zły za rękę go złapał. Faktem jest, że Eberhard śmiertelnie pchnął Kaspara i od zmartwień życia doczesnego uwolnił. I tak oto Roku Pańskiego 1459, w rok swych 32 urodzin przybył Kaspar do kościoła w Wielki Czwartek, ale jako nieboszczyk, a proboszcz miast rozgrzeszenia „wieczne odpoczywanie…” mu nad trumną mamrotał.
Gdzieś w mrocznych zakamarkach kościoła, trzymając w twardej i spracowanej dłoni skórzany kapelusz, stał zastanawiając się nad ludzkimi losami stary Walończyk. Tak tak, mości panie von Haugwitz, choćbyś miał złota skrzynie, śmierci się nie wywiniesz.
Historię spisał Jacek Kaktus Jurak.
Autor inspirował się podaniami zebranymi przez Siegfrieda Bruxa w tłumaczeniu Marii Bagrij – Szopińskiej. Uzupełnione o zapiski z lokalnych legend oraz oparte na historycznych faktach i zdarzeniach, które miały miejsce na przestrzeni wieków na Pograniczu Śląsko - Łużyckim.
Napisz komentarz
Komentarze