Moja podróż zaczęła się jeszcze w dzieciństwie, kiedy to z bratem i kuzynami, w jarze za domem rodziców na konarze wiekowej wierzby, zawiesiliśmy coś w rodzaju konia. Siedząc na tym koniu przenosiliśmy się w świat marzeń i wielkich przygód oraz nieznanych czekających na nas lądów. Mój niespokojny duch, inspirowany marzeniami z dzieciństwa, cały czas gna mnie w różne zakątki świata.
Tym razem lecimy do Gruzji, naszym głównym celem jest Kazbek (5047m). Dla Gruzinów Kazbek to Mkinwarcweri, czyli "zamarznięty szczyt". Najpiękniejszy widok na niego jest z miejscowości Stepancminda, położonej na Gruzińskiej Drodze Wojennej. Ten drzemiący wulkan położony na granicy Gruzji z Rosją jest jednym z najwyższych szczytów wschodniej części centralnego Kaukazu.
Już na samym starcie zaczynają się schody, z powodu złych warunków pogodowych lot z Wrocławia do Warszawy został przesunięty i tym samym nie zdążyliśmy na lot z Warszawy do Tbilisi. Ostatecznie z jednodniowym opóźnieniem, przez Istambuł, o trzeciej nad ranem docieramy do Tbilisi. Na lotnisku czekają na nas kierowcy z Friends Hostel, pakujemy się do samochodów i ruszamy. Nasz kierowca, młody Gruzin, porozumiewa się z nami łamanym Angielskim, z kolei ja z uporem maniaka pytam i odpowiadam po rosyjsku, w końcu kierowca poddaje się i gadamy po „rusku”, mimo to wyczuwamy sympatię jaką darzy Polaków.
Po nocy spędzonej na Gruzińskiej ziemi, spoglądam z balkonu hostelu na stare miasto, widzę obok siebie dachy świątyń, Gwiazda Davida na Synagodze, bardziej na prawo Minaret z Islamskim Półksiężycem, a na wprost, za synagogą krzyże Katolickiej Katedry i Soboru Trójcy Świętej. To trzeba zobaczyć z bliska, ruszamy w miasto. Na początek zakupy, trzeba kupić gaz do palników, coś zjeść i uzupełnić płyny, później zwiedzanie.
Stolica Gruzji jest piękna i zielona, pełna kontrastów. Tu nowe i stare miesza się i przeplata tworząc specyficzny styl miejskiej aglomeracji pełnej tajemniczych zakamarków i życzliwych ludzi, nawet policjant zapytany o drogę, gdyby mógł ruszyć się ze swojego posterunku, doprowadziłby nas na miejsce. Jest ciepło, w Gruzji panuje klimat podzwrotnikowy, wybitnie wilgotny w zachodnich regionach i kontynentalny na wschód od Gór Suramskich, a na ulicach Tbilisi rosną nawet cytrusy, granaty i tzw. hurmy - słodkie owoce pomarańczowe, podobne do pomidorów. Egzotyka ulicznych straganów pobudza ciekawość i doprowadza niemal do ekstazy. Po południu spotykamy się z Bogusiem, który zabiera nas na noc do położonej na zboczach wzgórza Misji Kamiliańskiej w Tbilisi. Gościnny gospodarz, ks. Paweł, oddaje nam do dyspozycji plebanię ze wszystkim: kuchnią, łazienkami i tarasem, z którego podziwiamy zachód słońca nad górami. Wieczorem udajemy się nad słynne Tbiliskie Morze, położone w pobliżu misji by zażyć kąpieli w chłodnej wodzie sztucznego jeziora.
Rano szybkie śniadanie w stylu gruzińskim, płaski chleb, solony kozi i owczy ser z pomidorami… pycha. Dzisiaj wyruszamy do Stepancmindy dawniej Kazbegi, miejsca skąd wyruszymy by zdobyć nasz „Święty Graal” Kazbek. By odciążyć plecaki przepakowujemy się, część bagaży zostawiamy na plebani u ks. Pawła. Około 9h zjawia się Gewor i wiezie nas na dworzec Didube z tego miejsca wyruszają na szlaki całej Gruzji marszrutki. Nieoceniony Gewor w naszym imieniu targuje transport do Stepancmindy i jak się później okaże na cały nasz pobyt w Gruzji. Nasz nowy kierowca to starszy i gadatliwy siwy Gruzin, chętnie dzieli się z nami swoją wiedzą. Porozumiewamy się po rosyjsku, młodzi Gruzini niechętnie używają tego języka, ale starsi słysząc, że jesteśmy z Polski nie mają takich oporów.
Gruzińska Droga Wojenna to główny szlak przechodzący w poprzek Wielkiego Kaukazu. Biegnie z Tbilisi do Władykaukazu w Rosji, łącząc regiony Południowego i Północnego Kaukazu. To również szlak, którym podróżujemy w kierunku coraz bliższych gór do Stepancmindy. Widoki zapierają dech w piersi, do tego lokalna architektura i cały ten koloryt związany z podróżą bądź co bądź ważnym szlakiem handlowym i turystycznym, wpisują się w karty pamięci. Tuż za Tbilisi Droga Wojenna biegnie malowniczą doliną rzeki Mtkwari. Kilkanaście kilometrów za stolicą trasa przechodzi obok Mcchety - starej stolicy Gruzji. Po wschodniej stronie drogi wznosi się wysokie wzgórze zwieńczone perłą gruzińskiej architektury sakralnej, czyli bazyliką Dżwari (Krzyż) z VIw. Dalej Droga Wojenna kieruje się na północ wzdłuż Aragwi. Kolejną atrakcją drogi są fortyfikacje twierdzy Ananuri z XVIIw. Krajobrazom dodają uroku turkusowe wody Jeziora Żinwalskiego, które znajduje się tuż poniżej murów twierdzy. Za wioską Pasanauri droga pnie się po serpentynach w górę na Przełęcz Krzyżową (2379m). Tuż pod przełęczą znajduje się miejscowość Gudauri, obecnie ośrodek sportów zimowych z wyciągami narciarskimi. Na samej przełęczy znajduje się platforma widokowa ozdobiona ceramiką z motywami gruzińskiej historii. Z racji wysokości nawet w środku lata leżą tu płaty śniegu, co jest szokiem termicznym dla turystów wyjeżdżających z upalnego Tbilisi. Poniżej Przełęczy szosa biegnie kanionem rzeki Baidarka, na jego zboczach tryskają źródła mineralne. Miejsca wypływu tych wód łatwo rozpoznać po kolorowych mineralnych naciekach, które lokalnie pojawiają się na skałach. Na wysokości Kanionu Truso, Droga Wojenna wiedzie doliną rzeki Terek i dochodzi do miasta Stepancminda dawniej Kazbegi.
Z głównego placu wspaniale widać białą piramidę drzemiącego wulkanu Kazbeka a na jej tle kościół Cminda Sameba – Świętej Trójcy z XIVw. Oczywiście pod warunkiem, że nie pada. Tutaj właśnie, na głównym placu w Kazbegi w siąpiącej mżawce, żegnamy się z naszym przemiłym kierowcą i zaczynamy rozglądać się za jakimś punktem informacyjnym. Nie czekamy długo, podchodzi do nas jeden z kierowców stojących na placu furgonetek. Uzgadniamy transport do Kościoła Cminda Sameba, a niemal przy okazji okazuje się, że rodstviennik naszego kierowcy ma konie i już po chwili jesteśmy dodatkowo dogadani na transport plecaków do lodowca Ordzveri. Błotnistymi i kamienistymi serpentynami z duszą na ramieniu pniemy się w górę, w dole widać zabudowania Kazbegi.
W końcu docieramy na miejsce, przed nami jak w powieściach grozy wyłania się z chmur kościół Cminda Sameba (2170m), wrażenie robi niesamowite. Przestało mżyć a my rozbijamy się na polance poniżej kościoła, nie jesteśmy sami, stoją tam już dwa namioty. Zaczyna się aklimatyzacja czyli normalne prace obozowe, gotowanie wody na kapryśnych Primusach benzynowych, mycie, sprzątanie i zwiedzanie. Na świątynnym wzgórzu ruch, odwiedzają nas krowy i konie ludzi na razie niet. Dopiero pod wieczór wracają nasi sąsiedzi okazuje się, że to nasi rodacy, jeden nawet z okolic Jeleniej Góry. Z ciekawością wysłuchujemy opowieści na temat podróżniczych wojaży naszych sąsiadów i po wieczornej mszy, którą przy czołówkach odprawił nasz klubowy kapelan idziemy spać.
W nocy słyszę jak po naszej polanie krążą dzikie zwierzątka, na początek małe szukające resztek pożywienia a później większe, chyba konie. Wstajemy wcześnie trzeba złożyć biwak i zjeść śniadanie, na 9h jesteśmy umówieni z naszym tragarzem. Kilka minut po dziewiątej na szlaku pojawia się postać jeźdźca z dwoma jucznymi końmi, przybywa nasz transport. Uśmiechnięta twarz i mocny głos powitania, „mienia zawod Chwicza, priviet ! Mienia zawod Jacek, priwiet Chwicza”! Silny uścisk kanciastej dłoni świadczy o trudach życia kaukaskich górali.
Po powitaniu chwila na kurtuazyjne rozmowy i pytanie „a wy kuda? My na wierszynu, na Kazbek”. Na podstawie internetowej prognozy meteo dla regionu łudzimy się, że będziemy mieć ładną pogodę w czas ataku szczytowego ale nasz tragarz nie daje nam cienia nadziei „u nas kak doszcz idziot to ciełyj miesjac”. Niezbyt pocieszeni pakujemy nasze plecaki na juczne konie, dogadujemy się z Chwiczą co do miejsca dowozu i ruszamy jego śladem w górę. Na wysokości około 3000m zaczyna padać radosne nastroje powoli opadają. Około 13-tej, w strugach deszczu docieramy do lodowca, tu czekają na nas nasze bagaże i nasz uśmiechnięty, cały w folii tragarz. Nie trudno się domyśleć, że za przyczyną ulewnego deszczu i braku jakiejkolwiek osłony nasze plecaki stały się cięższe o ładnych parę litrów wody. W pośpiechu rozbijamy namioty na morenie czołowej lodowca Ordzveri, w strugach deszczu lejących się po plecach i po kostki w śliskiej błotnistej mazi ustawiamy naszą bazę – obóz II.
Po południu na kilka godzin wyszło słońce, wielka radość, wygrzebujemy się z ociekających wodą betów i otwieramy suszarnię pod Kazbekiem, niestety tylko do dwudziestej potem znów się zachmurzyło, ale jeszcze przed, zdążyliśmy zobaczyć nasz cel-Kazbek. Noc nie była zbyt mroźna lecz nasze wilgotne posłania sprawiły, że nikomu nie chciało się wylegiwać w namiocie i wraz z pierwszymi promieniami słońca znowu uruchomiliśmy suszarnię, tym razem na dłużej. Koło południa zarządzam zwijanie obozu II i ruszamy dalej, przez lodowiec do niewidocznego jeszcze z tego miejsca schroniska Betlemi na 3654m ulokowanego w dawnej stacji meteo.
Lodowiec po opadach deszczu jest dla nas łaskawy, otworzyły się wszystkie szczeliny i dzięki temu uniknęliśmy ukrytych zagrożeń. Po dwugodzinnym marszu przez lodowiec docieramy do Betlemi Hut tu będzie nasz III obóz. Schronisko Betlemi Hut położone na wys. 3654m to najwyżej położony budynek w całej Gruzji, dawniej znajdowała się tu stacja meteo. Obecnie grupa Gruzinów, zapaleńców i miłośników gór próbuje stworzyć tu profesjonalne schronisko mimo to warunki nie są rewelacyjne, grube kamienno-betonowe mury chronią od wiatru i deszczu ale wszechobecna wilgoć nie zachęca do dłuższego niż potrzeba pobytu w jego murach. Za to klimat w schronisku prawdziwie światowy, na ścianach w kuchni naklejki, proporczyki i flagi z różnych stron świata, kuchenne towarzystwo też: Węgrzy, Rumuni, Czesi, Słowacy, Norwedzy, Anglicy, Kurdowie z Iranu i Amerykanie. W międzynarodowym towarzystwie gotujemy, aklimatyzujemy się i nawiązujemy nowe znajomości.
Od osób, które bezskutecznie przez ostanie dni próbowały zdobyć szczyt wiemy, że pogoda od dłuższego czasu nie sprzyja zdobywcom a dzień przed naszym przybyciem zeszła lawina zasypując lawiniskiem spory fragment szlaku. Tak, tak, wygląda na to, że Chwicza miał rację co do pogody, ja mimo to dalej wierzę w prognozę meteo znalezioną w necie, która zapowiadała dwudniowe okno pogodowe właśnie teraz w tym czasie. W ramach aklimatyzacji odwiedzamy kapliczkę umiejscowioną na skale powyżej schroniska na wys. 4200m. Kapliczka zbudowana z blachy i pomalowana na biało przymocowana jest do skał stalowymi odciągami, by nie strącił jej z góry wiatr, który jest na tej wysokości stałym elementem wycieczek, za to wewnątrz spokój i nastrojowy klimat prawosławnej kaplicy, na tej wysokości naprawdę można poczuć się bliżej Boga. Wieczorem po kolacji Boguś odprawił mszę, na której zgromadziła się polska część bywalców schroniska, wspólnie prosiliśmy o dobrą pogodę i szczęśliwy powrót. Widać Najwyższy wysłuchał nasze modlitwy, bo niebo zaczęło się przecierać i chwycił siarczysty mróz. W nocy przy akompaniamencie zawodzącego wiatru obserwowałem przez okno naszego pokoju gwiaździste niebo nad Kaukazem, to dobry znak.
Na szlak wyruszamy po drugiej w nocy jako pierwsza grupa, gwiaździste niebo, wiatr i mróz towarzyszą nam w naszej drodze na szczyt. W świetle czołówek mijamy krzyż i rozległe lawinisko, mijamy ścianę spadających kamieni i dopiero na 4300 słońce wychodzi do nas. Wschód słońca zastaje nas 750m od szczytu. Krok za krokiem powoli zdobywamy wysokość, zmęczenie nie pozwala w pełni cieszyć się widokami jakie roztaczają się z tej wysokości, ale dźwięki migawki aparatów dają nadzieję, że po powrocie zobaczymy więcej na fotografiach. Po prawej stronie mijamy potężny jak wieżowiec przechylony lodowy blok, wyglądający tak jakby za chwilę miał się przewrócić na nas. Piękno i groza otaczającego nas krajobrazu dodają nam skrzydeł, przed nami w górze widać już oświetlony porannym słońcem wierzchołek Kazbeka. Wrażenie bliskości jest jednak złudne, jesteśmy dopiero na 4700m powyżej rozległego plateau, na którym widać rozstawione dwa namioty, do szczytu jeszcze 350m.
Błękit nieba nad głowami daje nadzieję i wiarę w sukces, tu wszystko zależy od pogody, jeszcze 150m. Grzebiemy się z Bogdanem w sypkim śniegu zapadając się momentami powyżej pasa, jest ciężko. Po pokonaniu niecki z sypkim śniegiem odpoczywam chwilę z Bogdanem, w trakcie rozmowy zorientowałem się, że ze zmęczenia i odwodnienia dopada Go choroba wysokościowa. Dałem Mu wody i tabletki. Idziemy na końcu, do przełęczy pod szczytem jeszcze 20m tam czeka na nas reszta ekipy. Mariusz ze Zbyszkiem zdobyli szczyt wcześniej nie czekając na nas, dzięki temu mogę powierzyć Zbyszkowi los Bogdana, po krótkiej rozmowie zaczęli odwrót.
Z przełęczy do szczytu jest około 50m to najbardziej stromy i niebezpieczny odcinek szlaku, należy pokonywać go z wyjątkową ostrożnością. Po dwudziestominutowej przerwie zaczynamy atak szczytowy, góra jest dla nas łaskawa zamiast lodowej kopuły pokrywającej wierzchołek mamy pod nogami twardą pokrywę śnieżną dzięki temu wybijamy sobie schodki na podejściu. Ten ostatni odcinek dłuży mi się niesamowicie, wydaje się, że szczyt jest już za chwilę, a tu kopuła jeszcze dalej się ciągnie. W końcu docieram na szczyt, stoimy tam i cieszymy się jak dzieci, robimy zdjęcia, Jarek pije toast miniaturką Johnny Walkera. Elżunia wbija miniaturę flagi Polski z orłem widzę łzy wzruszenia w Jej oczach... A ja, sam nie wiem, zmęczenie, satysfakcja i obawa, bo chmury podchodzą a przed nami długa droga powrotna.
W drodze powrotnej schodziliśmy już częściowo w chmurze co utrudniało orientację i ostatecznie do schroniska dotarliśmy wszyscy około 17-tej. Dopiero teraz, w schronisku, możemy w pełni cieszyć się ze zdobycia tego pięknego szczytu, zmęczeni ale pozytywnie nakręceni przeżywamy jeszcze raz drogę na szczyt. Radość radością ale jutro wracamy na ziemię, musimy się przepakować by rano nie tracić czasu. Samo zejście dość monotonne i męczące przysporzyło nam jednak wiele przeżyć i uniesień, widoki przy zejściu nie maja sobie równych, a pogoda dopisała wyśmienicie. Po drodze mijamy się z Chwiczą, który znowu z jucznymi końmi zarabia na życie, pozdrawiamy się, Chwicza pyta „ nu kak pakarili wierszynu? da konieczno!” odpowiadam, „Wot maładziec” uśmiecha się szeroko i pozdrawia uniesioną dłonią, ruszając w górę, za chlebem. Schodzimy z gór żegnając Księcia Kaukazu, bo tak z racji swojego piękna nazywana jest ta góra. Czekając w Kazbegi na naszego busa ruszyliśmy na kulinarny szlak, przyszedł czas uczty. Dobieramy się w końcu do gruzińskiego piwa i słynnych pierożków „kinkali”. Tak oto zakończyła się nasza przygoda w gościnie u Księcia Kaukazu.
Kilka informacji:
Choroba wysokościowa nie jest jedną konkretną dolegliwością, a zespołem chorobowym spowodowanym brakiem adaptacji do warunków panujących na dużych wysokościach. Z reguły pojawia się na wysokościach powyżej 2500m, gdzie dostępność tlenu w powietrzu, ze względu na rozrzedzenie atmosfery, zaczyna być za mała na potrzeby organizmu człowieka. U osób wyjątkowo wrażliwych i niezaaklimatyzowanych pierwsze objawy mogą pojawić się już na wysokości około 1500m. Z reguły pierwszymi objawami są ból głowy, nudności, wymioty. Często także osłabienie, brak apetytu, zawroty głowy, problemy z zaśnięciem.
Gruzińska Droga Wojenna łącznie liczy 208 km, prowadzi z Tbilisi przez Wielki Kaukaz, aż do Władykaukazu w Osetii Północnej (Rosja). W starożytności biegł tędy szlak komunikacyjny łączący Kaukaz Południowy z Kaukazem Północnym. W czasie rosyjskiej aneksji Kaukazu na początku XIX w., ze względu na toczące się tam ciężkie walki, zyskał on miano drogi wojennej. Na polecenie Cara trasa ta była utrzymywana przejezdna przez cały rok. Uruchomiono wtedy połączenie pocztowe między Władykaukazem a Tbilisi. Dzięki wspaniałym krajobrazom trakt ten stanowi ważną atrakcję turystyczną Gruzji.
Sezon wspinaczkowy na Kazbeku trwa od maja do pierwszej połowy października. Z uwagi na znaczne nachylenie stoków nawet do 60° Kazbek jest górą znacznie trudniejszą niż popularny Elbrus. Nie jest to góra dla nowicjuszy tu nawet doświadczenie nie zawsze pomaga. W lutym 2006r na Kazbeku zginęli dwaj polscy księża-alpiniści. Planując wyjazd do Gruzji z wejściem na Kazbek warto skorzystać z usług doświadczonych przewodników.
c.d.n.
Napisz komentarz
Komentarze