Korea, o której mowa w ostatnich wpisach jest drugim, poważnym obozem pracowniczym Staszka Światowca. I tak samo jak ma to miejsce zazwyczaj, najgorzej było na początku. Adaptacja w nowym zupełnie odmiennym środowisku, w nowej kulturze, przyzwyczajenie się do innego postrzegania świata i rzeczywistości przez tubylców nie zawsze przebiega tak jak na obrazkach z sieci czy kolorowych czasopism, a wręcz przeciwnie – rozbieżności jest tak dużo, że nie bardzo wiadomo, od akceptacji których zacząć. Zazwyczaj podróż w nowe miejsca odbywam jako człowiek przynajmniej z grubsza przygotowany i posiadający rozeznanie minimalne i wiedzę na temat kraju lub zakątka świata, do którego zmierzam. I o ile przed obozem znanym wszystkim pod nazwą „Tajlandia 2014” udało mi się takie rozeznanie różnic przygotować, a dzięki niemu adaptacja przebiegła w sposób, nazwijmy to, bardziej akceptowalny, o tyle przed wyjazdem do Korei takiego kompendium nie udało mi się przygotować i pojechałem, można by rzec, „goły”. Tym większe było moje zaskoczenie gdy uświadomiłem sobie z jak odmienną kulturą znów przyszło mi się zderzyć. Z wyżej wymienionego powodu adaptacja w Korei trwała trochę dłużej, a przez to i samo życie uważam za trudniejsze, pomimo, że to ten „bardziej” cywilizowany kawałek świata.
Na całe szczęście, a może i nieszczęście obóz pracowniczo – podróżniczy Korea 2014 dobiega końca. Dlaczego szczęście, a może nieszczęście? Ano dlatego, że kolejne zesłanie stanowi wielką, nierozwiązaną jeszcze zagadkę, przysłowiowego „kota w worku”. Korea i Tajlandia stanowiły te, wg opinii współpracowników "przyjemne wyjazdy" na których to człowiek wiedzie całkiem normalne życie. Cokolwiek w tym przypadku znaczy normalne. Problem pojawia się, gdy adres Twojego zesłania rozpoczyna się literami „Afryka dzika” tudzież wyścielony petrodolarami „Bliski Wschód”. Wtedy podobno docenia się dobrodziejstwa tych co bardziej cywilizowanych kawałków Azji...
Jak wspomniałem powyżej, koreański obóz przetrwania dobiega końca i pomyślałem, że warto by napisać kilka słów celem podsumowania, wyrażenia tego co do tej pory mnie zdumiało. Nie zamierzam jednak rozwodzić się nad wadami i zaletami Korei, a chciałbym poczynić coś innego. Uważam, że pora napisać coś w rodzaju podsumowania porównawczego obu obozów pracowniczych, w których miałem okazję i przyjemność brać udział do tej pory, co niniejszym zamierzam uczynić. Czy Wam się podoba czy nie!
Kraj sam w sobie...
Niecałe trzy miesiące, spędzone na stąpaniu po tajskich, wysmażonych słońcem ziemiach uświadomiło mi, człowiekowi, który dalekich i odmiennych kultur w życiu liznął niewiele, że kraj owy stanowi zupełną przeciwność kraju mojego, ukochanego, ojczystego. Nie doszukujcie się cech wspólnych. Syzyfowa praca. Zupełne inne podejście do życia, beztroska frywolność tryskająca z ludzi jak woda z najgorętszych gejzerów była na początku granicą, do której przekroczenia potrzeba czegoś więcej niż paszportu i chęci. Słoneczna Tajlandia, od czasu do czasu zalewana lawinowymi opadami, wyścielona milionami palm, nasycona różnorodną, wielobarwną, fauną i florą stanowi idealne miejsce dla tych, którym promienie słoneczne są do życia potrzebne tak samo jak woda i tlen. I nie tylko po to żeby fotosyntetyzować. Zdecydowanie przyznaję się, wysoki sądzie, że do tychże należę. Winny zarzucanym czynom. Trzeba jednak zaznaczyć, że „wilgotnej” Tajlandii okazji nie miałem zobaczyć, a całe te opowieści o tym, że pora deszczowa stanowi coś koszmarnego w tamtej części świata traktowałem z lekką dozą ignorancji dopóki nie zobaczyłem zdjęć, na których ludzie broczyli w woderach w wodzie po pas. Uwierzcie mi, oni powódź tysiąclecia mają co rok. Ale wracając, należę chyba do tych w czepku urodzonych, bo udało mi się zawitać do tego pięknego kraju w czasie, kiedy średnie temperatury należą do jednych z najwyższych w roku (co znaczy ni mniej, ni więcej niż to, że codziennie jest około 40°C, wilgotność sięga 100% czyli dosyć ciepło), a opadów jest, można powiedzieć, jak na lekarstwo, choć nie znaczy to, że jest ich mało. Pod tym względem, dzikie południe Tajlandii, gdzie miałem okazję wygrzewać swoje cztery litery, stanowiły miejsce bliskie ideałowi. Inna sprawa, że Tajlandia to także kraj dziki, a mówiąc wprost niepoukładany, jakby kraj, w którym pominięto prawo, a ludzie i tak sobie radzą.
Czas, który upłynął od przybycia do Korei jest niemalże równy temu, który spędziłem w Tajlandii dlatego uważam, że to najlepszy moment na porównanie tych dwóch obozów. Korea jako kraj, to kraina ludzi bezgranicznie poświęconych pracy, przyzwyczajonych do hierarchicznego systemu, w którym „starsi rządzą”, kraina usłana górami, pomiędzy którymi spod Ziemi wyrywają się betonowe bloki, tudzież oszklone wieżowce. Kraj klimatu umiarkowanego, podobnego do tego w Polsce, z jedną różnicą – deszczowe i potwornie gorące lato. Zmienność pogody można porównać do nastrojów kobiet podczas „tych” dni. Rano słońce, pełna radość, po południu ściana deszczu i pełne wkurwienie. Jak pogoda nie zmienia się w ciągu dnia to na pewno zmienia się w ciągu tygodnia. Każdy z nas wie przecież, że jak ma padać, to na pewno w dzień wolny, żeby człowiek czasami nie mógł wyjść na zewnątrz i cieszyć się słońcem. Pogoda lubi płatać tutaj figle jak polski rząd. Jeżeli uczysz się na własnych błędach, to prędko przed każdym wyjściem zaczynasz się zastanawiać czy zabrałeś ze sobą parasol. Deszcz ma jednak tutaj kilka zalet i nie należy go traktować jako największego wroga. Przede wszystkim powietrze po deszczu. Po nim nadaje się do oddychania. Przez zazwyczaj z powietrzem gaz nad Ziemią nie ma wiele wspólnego, a stanowi mieszaninę dwutlenku węgla, węglowodorów i jakiś pozostałości azotu i tlenu, którymi jeszcze da się oddychać. Mówiąc wprost – spaliny przejęły funkcję powietrza w tym wielkomiejskim buszu. Po drugie zbawienny deszcz przynosi niemniej oczekiwane zazwyczaj ochłodzenie, a musicie mi zaufać na słowo, latem w Korei też jest kurewsko gorąco. I ta wilgotność… tego się nie da opisać. To trzeba poczuć.
Krajobrazowo byłoby mi ciężko wybrać co jest lepsze z wyżej wymienionej dwójki. Piękne plaże Tajlandii, różnorodna fauna i flora czy też górzyste tereny Korei wysadzane „diamentowymi” wieżowcami. Jedno i drugie ma w sobie trochę uroku, każde zachwyca czymś odmiennym. Powiedzmy, że nie stawiam tutaj żadnego z dwojga powyższych w roli mojego faworyta. Po pierwszej tercji jest 1 do 1. Cywilizacja Korei, łatwość życia i dostęp do wszelkich dóbr, ciekawa, ale jednak monotonna architektura zostały postawione naprzeciw delikatnej „dzikości” Tajlandii z urokami jej plaż, widoków i architektury, nie tej wielkomiejskiej.
Kultura
Zacznę od Korei. Korea, posiada wiele cech, które wyróżniają ją spośród innych narodów. I choć próżno jej szukać pośród dżungli seulskich wieżowców czy też betonowych osiedli, to jednak można ją odnaleźć chociażby udając się do muzeów, których w Seulu jest niezliczona ilość. Większość z nich stanowi o historii Korei, która od wieków była nękana przez narwanych Japończyków wielokrotnie plądrujących koreański cypel na azjatyckiej mapie. Z tego też powodu spora część tej kultury uległa zniszczeniu podczas wielu konfliktów jednakże coś udało się zachować. Największe zdumienie? Kultura toaletowa. To jakie znaczenie nadaje się w Korei tej specyficznej czynności fizjologicznej woła o pomstę do nieba. W Korei istnieje odrębna organizacja, która zajmuje się sprawami ludzkiego wydalania, a na dodatek w miejscowości Suwon stworzyli coś o zacnie brzmiącej nazwie „Toilet Theme Park”, gdzie podsumowana została historia defekacji na przełomie wieków. Ponad 1000 lat kultury srania. Serio. Wygooglajcie sobie. Najdziwniejsze muzeum w jakim byłem, ale jedno mogę powiedzieć – nie mogło ono powstać nigdzie indziej tylko tutaj. No, może ewentualnie w Japonii. Tam ludzie podobno są równie pokręceni.
Kultura koreańska to też kultura nijakości, braku indywidualizmu. Architektura, kuchnia, sztuka, wszystko obecnie jest kopiowane z tzw. wzorców zachodnich. Jak grzyby po deszczu rosną kilkusetmetrowe szklane wieżowce, tworząc nowe dzielnice przenosi się całe modele chociażby z USA jak np. incheoński „Central Park”, który jest niewierną kopią tego nowojorskiego. Dziesiątki jak nie setki kilkudziesięciopiętrowych bloków z betonu, w których każde „M” jest identyczne wyścielające setki hektarów w Seulu i wielu innych południowokoreańskich miastach. Ulice usłane są koreańskimi restauracjami serwującymi tradycyjną kuchnię koreańską czyli grill z kimchi. I jeśli dodamy do tego pizza, burger, pasta otrzymujemy zachodnie ścierwo bez jakiegokolwiek przekazu. Sztuka stanowi już dokładne odbicie kultury zachodniej. Skoczne rytmy k-popu są wzorowane na amerykańskich produkcjach dyskotekowych (przynajmniej jeśli chodzi o radio). Być może literatura jest inna, ale tej nie miałem okazji poznać. Z powodów wiadomych.
Jeśli chodzi o Tajlandię, to jej kultura stanowi, nazwałbym to „majstersztyk”. Odciśnięty w każdym kawałku kultury tajskiej buddyzm powoduje, że ta staje się bardzo interesująca. Zarówno jeśli chodzi o budownictwo jak i sztukę. Kilkudziesięciometrowe, złote posągi buddy, majestatyczne świątynie, a wszystko pomieszane z naturalną florą powoduje, że kraj od razu budzi niemałe zainteresowanie.
Beztroskość Tajów, o której wspominałem także stanowi element buddyzmu. To także dzięki niemu Tajowie są narodem otwartym, uśmiechniętym i pozytywnie nastawionym do świata. Nieprzejmujący się przyszłością, czerpiący z każdego promienia słońca Tajlandczycy byli dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Kultura, którą stworzyli była chyba jeszcze większym. Wszystko obraza się wokół buddy, który na pewno musi być złoty, ma lśnić, błyszczeć i być gigantycznych wręcz rozmiarów.
O sztuce jako takiej ciężko cokolwiek powiedzieć. Książek tajskich także nie miałem okazji czytać, ale nie spodziewałbym się szału, nie na tym poziomie rozwoju. Jeśli chodzi o produkcje kinowe to można powiedzieć, że jest ich niewiele, a jeśli już jakieś pojawiają się w telewizji, to są marnej jakości, porównując ją do produkcji zachodnich. Jednego im nie można odebrać – własnego ducha. Kino tajskie ma tą swoją specyficzność, nawet wtedy kiedy nie masz pojęcia o czym mówią bohaterowie.
Tutaj postawiłbym jednak na Tajlandię, jej dzikość kulturowa zdecydowanie bardziej przemawia do mnie niż poukładana, jak z klocków Korea, w której powiela się wzorce. Po drugiej tercji mamy 2 do 1 dla Tajlandii.
Kuchnia
Tutaj kraj z Azji Środkowej nie ma sobie równych. Nikt mi nie powie, że koreańskie grille wyładowane kimchi i mięsem stanowią jakąkolwiek konkurencję dla tajskiej mieszanki smaków, aromatów, doznań. Kuchnia tajska to miejsce, w którym zbiegają się chyba główne azjatyckie nurty smakowe łącznie z hinduskim i chińskim, a z tego połączenia wyciąga się to co najlepsze. To jest rzecz, za którą naprawdę tęsknię po wyjeździe z Tajlandii. Dlatego też dzisiaj udałem się do tajskiej knajpy w Korei,. Jednak to nie to samo. Poprzedniego zdanie staje się jeszcze smutniejsze gdy podaję fakt, że prędko pewnie tak aromatycznej kuchni nie uda mi się posmakować, bo nie wyobrażam sobie, że można wyskoczyć o wiele wyżej jeśli chodzi o kulinarne podniecenie niż kuchnia tajska. Nie wierzę.
Kuchnia koreańska jak wspominałem to tradycyjne grille koreańskie, bulgogi oraz niezliczona ilość kimchi, które dla mnie osobiście stanowi zmorę, a jest wszędzie. Kuchnia koreańska nie pozostawia Ci wyboru, jesteś niewolnikiem kimchi. Nauczony kilkoma niezbyt wspaniałymi doświadczeniami z kuchnią i kulinariami koreańskimi zdałem sobie sprawę z tego, że jeśli chcemy wyrazić cokolwiek dobrego po posiłku w knajpie serwującej tutejsze tradycyjne musimy celować w najwyższy koreański top jeśli chodzi o gastronomię. W przeciwnym przypadku możemy się grubo rozczarować.
Jest jedna rzecz wspólna dla obu odmian kulinarnych. Zarówno kulinaria tajskie jak i koreańskie mają w swoim dobytku gargantuiczną wręcz ilość potrwa z owoców morza. Wszelakich. Nie mogę się jednak wypowiedzieć w tym temacie, bo do fanów wszystkiego co pochodzi z morza nie należę. Tuńczyka z puszki jeszcze wcisnę. Dalej zaczynają się dla mnie schody.
Werdykt jest wiadomy. 3 do 1 dla Tajlandii, bezwzględny lider. Deklasacja.
Jaki wniosek z tego wpisu? Gdybym po tym wszystkim mógł jeszcze raz wybrać gdzie spędzę następne kilka miesięcy wybrałbym zdecydowanie Tajlandię… choć tyle złego w międzyczasie o niej powiedziałem. Przepraszam Cię Tajlandio i do zobaczenia. :)
Napisz komentarz
Komentarze