Przez fatalny stan dróg ukraińskich pierwsza nieprzewidziana przygoda spotkała nas już we Lwowie, w załadowanym po dach i na dachu Sharanie pękła sprężyna tylnego zawieszenia. Na szczęście Ukraińcy to zmyślny naród a mechanik ukraiński zrobi coś z niczego, nasza przygoda nie była dla nich nowością. Naprawa trwała 4 godz. łącznie z poszukiwaniem części po okolicznych shrotach i magazynach a czas oczekiwania umilał nam Miszka.
Dalsza droga przypominała trochę rajd Paryż – Dakar, pomimo to szczęśliwie dotarliśmy na Krym do przeprawy promowej. W Kerch’u spotyka nas kolejna przygoda, dotyka nas prawdziwy (zimny) powiew wschodu. Otóż kolejka do przeprawy promowej ma długość około jednego kilometra albo ciut więcej. Po zasięgnięciu języka okazuje się, że na prom wchodzi maksymalnie 25 samochodów osobowych a każdy Tir lub autokar w kolejce to mniej osobówek na promie. Prom odpływa co 2 godziny, a my w kolejce na 114 miejscu. Wiadomo w podróży nie ma miejsca na półśrodki a straty czasu nie są wskazane, wysyłamy więc grupę negocjacyjną do ukraińskich pograniczników, niestety, nie stać nas na szybszy przejazd, czekamy.
W końcu po 12 godz. jesteśmy już w Rosji. Stan dróg rosyjskich jest porównywalny do naszych, więc pełni nadziei na rychłe dotarcie do celu ruszamy w Kaukaz. Od poznanego na promie emeryta armii rosyjskiej uzyskujemy cenne wskazówki, które przydadzą się nam w czasie podróży. Kostia na początek uczula nas na przestrzeganie ograniczeń prędkości i na DPS’y (Darożnyj Pamier Skorosti). W Rosji prędkość dopuszczalna poza terenem zabudowanym to 90 km/h a w zbudowanym 60km, tak więc nasza nadzieja na rychłość pryska jak bańka mydlana. Jeszcze tylko podaje nam nieoficjalny cennik „niemandatów” i żegnamy się z Kostią.
Zaopatrzeni w dolary ruszamy w drogę, nie daleko jednak, musimy zatankować i coś zjeść, tu następuje konfrontacja z legendami o dzikim wschodzie i wszechmocnym USD. Za paliwo musimy zapłacić rublami, „doliary niet, nada pamieniać na rubli”. Nie pomogły perswazje i błaganie. Nawet babuszki na straganach nie chcą sprzedać kwasu i tomatów za dolary. Dziś jest niedziela i wszystkie banki są nieczynne, więc dolary wymieniamy u rosyjskiego „konika”, w Krasnodarze, 30/1 (adres od Kostii). Z rublami w kieszeniach ruszamy dalej, na spotkanie z przygodą.
Rosyjscy policjanci to mistrzowie kamuflażu ukrywają się nawet w przydrożnych rowach a patrole policyjne z radarami stoją, co 20-25km. Szczęśliwa podróż do Baksanu kosztowała nas tylko 1000 rubli. Kolejna przerwa i tankowanie na stacji paliw w Baksan, ostatnie przed celem podróży. Tu nieoczekiwane spotkanie z miejscowymi przyjaciółmi „Poliaków”, pożegnalny łyk z gwinta w braterskiej atmosferze i w drogę, do widocznych w oddali górskich szczytów.
Od Pyatigorska widać było ośnieżone szczyty Kaukazu a dolina Baksanu wywiera na nas niesamowite wrażenie, do celu jeszcze kilkaset kilometrów, mimo to piękno krajobrazów za oknami naszego vana zapiera dech w piersi.
O godz. 22 w strugach deszczu lokujemy się w hotelu „ITKOŁ”, co w lokalnym języku oznacza trop niedźwiedzia. Kiedyś był to 4-ro gwiazdkowy hotel, dziś po gwiazdkach pozostał tylko rosyjski rozmach, trzeszczące windy i poodklejane tapety w pokojach. Krótka odprawa przed dniem następnym i pierwszy raz od 72 godzin idziemy spać do łóżek, jak cywilizowani ludzie.
Kabardino – Bałkarskij kraj wita nas słonecznym porankiem i świergotem ptactwa, wspólne śniadanie i startujemy, dziś aklimatyzacyjne wyjście na Cheget 3400m. Samochód zostawiamy na parkingu obok straganów z lokalną Cepelią i w góry. Ośnieżone, groźne w swym majestacie szczyty Kaukazu nadają naszemu wysiłkowi swoisty i nielicznym tylko zrozumiały sens.
,
O godz. 11:40 czasu warszawskiego osiągamy wysokość 3400m, pamiątkowe zdjęcia, kawa, herbata, kanapki i powoli zaczynamy odwrót.
Na bazarze pod Cheget’em spotkanie z lokalnym folklorem, zakupy i zasłużony obiad. Na stokach góry minęliśmy się z wycieczką Słowaków (cały autokar!), jutro pewnie wyruszą na Elbrus, będzie ciasno na wyciągu. Po obiedzie jedziemy do Azau by zorientować się w cenach za wjazd kolejką do stacji Mir i o której godzinie rusza pierwszy kurs.
Wieczorem gorączka przygotowań, co zabrać a co zostawić, każdy sprawdza swoje osobiste wyposażenie, uprząż, HMSy, taśmy, raki, czekan, czołówka. W rękach ważę swój plecak, tragedia! Rozpakowuje jeszcze raz i znowu selekcja, znowu wyrzucam z plecaka kilka „niepotrzebnych” rzeczy a plecak jak na złość coraz cięższy. W końcu wszyscy jesteśmy spakowani, jeszcze tylko odprawa oraz instrukcje na dzień jutrzejszy i spać.
Pobudka o 5 (u nas 3 godz.), szybki posiłek i ruszamy do Azau na wyciąg. W Terskol, rejestruję grupę w MЧC, jest to odpowiednik polskiego GOPR. Pod kasą kolejki jesteśmy 40 min przed czasem i pierwsi w kolejce, po chwili dołącza do nas grupa Szwedów. Jedziemy pierwszym kursem wraz z obsługą, obskurny wagonik kolejki trzeszczy i jęczy jak żywa istota, wszystko prowizorka pozaklejana i na drutach, ale za przybrudzonymi szybami… brak słów by to opisać... Kaukaz.
O 9-tej czasu lokalnego jesteśmy przy stacji Mir w miejscu potocznie nazywanym „Beczki”, z tego miejsca (3800m) zaczynamy właściwe zdobywanie szczytu. Mozolnie, krok za krokiem, zdobywamy wysokość, przyśpieszony oddech i zmęczenie spowodowane mniejszą ilością tlenu nie daje w pełni odczuć otaczającego nas piękna panoram Kaukazu.
Za naszymi plecami widać piękny szczyt, z charakterystycznymi rogami, to Materhorn Kaukazu - Uszba 4710m, Uszba, czyli Wiedźma.
Pokonujemy niezbyt strome jeszcze stoki Elbrusa i po 2-ch godzinach docieramy do Prijuta 11, na wysokość około 4100 m, przerwa.
Na stoku wszędobylskie ratraki wożą bogatych turystów i nielicznych już narciarzy do Skał Pastuchowa, taka przyjemność kosztuje od 4000-6000 rubli, na ratrak wchodzi 10–12 osób a start może być już od „Beczek” lub od Prijuta11.
Po godzinnym odpoczynku ruszamy dalej. Do Skał Pastuchowa na wys. 4800m docieramy około godz. 16:49. Tu niespodzianka, spotykamy naszego kolegę Adama Sikorę zdobywcę Shisha Pangmy (8027m), który właśnie wraca ze szczytu ze swoją grupą. Krótka chwila radości ze spotkania i schodzą na dół, my zakładamy obóz.
Zmęczenie i wysokość powoduje, że życie towarzyskie ogranicza się jedynie do pytań o samopoczucie uczestników, kilku zdjęć i wspólnego gotowania wody. Nasza baza znajduje się niemal na wysokości Mont Blanc.
Na tej wysokości nie da się spać normalnie, leżę w namiocie, w pewnego rodzaju pół śnie i w ciszy mroźnej, nocnej pustki wszystko słyszę, słyszę jak z Prijuta wychodzą pierwsze grupy atakujące szczyt. Jest druga w nocy. Startujemy ok. godz. 6 rano, po chwili dołączamy do sporej grupy Rosjan i już jako piąta lub szósta grupa rozpoczynamy atak szczytowy. Dziś nie widać wschodu słońca, za to jest mgła, a raczej chmura, mimo to powoli zmierzamy w kierunku szczytu. Po godzinie zwalniam tempo, poza Mariuszem, który jest w doskonałej formie wszyscy mamy kłopoty kondycyjne i częste odpoczynki spowalniają marsz.
Po krótkiej naradzie Mariusz dostaje zgodę i dołącza do mijającej nas grupy, idzie z nimi. Dalszy przebieg trasy to mozolne zdobywanie wysokości i zmaganie się z własną słabością. W między czasie pogarsza się pogoda, zaczyna wiać i sypie śnieg, stopniowo pogarsza się też widoczność. Na przełęczy miedzy wierzchołkami widoczność w porywach sięga tylko do 50m.
Pół godziny wcześniej minęliśmy się ze szczęśliwym Mariuszem, który już zdobył szczyt, ostrzega nas jednak, że na górze warunki pogodowe się pogarszają i jeśli chcemy zdobyć szczyt musimy się śpieszyć.
Odbywa się ekspresowa narada, co robimy? Idziemy dalej, pomimo coraz trudniejszych warunków, czy wracamy? Decyzja jednogłośna, w górę! Silny wiatr i śnieg wiejący w twarz utrudnia wspinaczkę. Przez chwilę wyobraziłem sobie trudy wspinaczki pierwszych zdobywców w zimowym Himalaizmie, którzy nie mieli ubrań nowej generacji, mimo to polscy himalaiści uzyskali w świecie miano „Lodowych Wojowników”. Cieplej od tego mi się nie zrobiło, ale jakoś tak podniosło mnie to na duchu. Mija nas ostatnia grupa wracająca z góry, szczytu nie zdobyli. Ostatni uczestnik przekrzykując wiatr ryczy mi prosto w twarz „a wy kuda? Na Elbrus? Tam żopa nie idzij dalsze, taam żoopaa!!”.
Sprawdzam na altimetrze wysokość, do szczytu pozostało nam około 70m, znowu narada, wracamy? Nie, idziemy dalej. Jesteśmy lepiej wyposażeni w sprzęt, lepiej ubrani i bardziej zmotywowani. Ruszamy dalej. Na wypłaszczeniu pod szczytem wiatr nas chwilami przewraca, jesteśmy zmęczeni i dodatkowo tracimy stabilność przez nasze plecaki, które stawiają opór wiatrowi. Przed samym wierzchołkiem zostawiamy związane razem plecaki i na czworaka z czekanem w garści zabezpieczając się przed zwianiem z góry zdobywamy kolejno szczyt.
Na szczycie widoczność zerowa, jest niemiłosiernie zimno. Filmu nie będzie, kamera zamarzła. Rysiek próbuje rozłożyć flagę miasta Żary, by zrobić pamiątkowe zdjęcie, i o mały włos zostałby zwiany ze szczytu. Prośbą i groźbą zmuszam go do zejścia i zaniechania tego niebezpiecznego w tych warunkach zadania. Upragnione zdjęcie robi tuż pod szczytem, po jego zdobyciu.
Szczyt zdobywaliśmy w różnych odstępach czasowych około godz. 12. Teraz już tylko zejść szczęśliwie do bazy i można świętować. Niestety, jak się okazało powrót przysporzył nam najwięcej niebezpiecznych sytuacji. Widoczność spada drastycznie do 2-10m, schodzimy w gęstej chmurze a wiatr zaciera ślady po naszym wejściu, które stają się już niewidoczne. Trasery przy największym zagęszczeniu, stoją co 20m. Mam coraz większe problemy z odnalezieniem drogi powrotnej. Po godzinie od wytężania wzroku zaczynają łzawić mi oczy.
Odpowiedzialność za życie i zdrowie uczestników spoczywa na moich barkach. Teren, po którym idziemy jest pełen szczelin i zejście z trasy może skończyć się tragedią. Presja odpowiedzialności powoduje, że czuję się zmęczony psychicznie a to ja jestem liderem, wszyscy liczą na mnie i moje doświadczenie. Pocieszam wszystkich stanowczym i pewnym głosem sam czując się coraz gorzej. Schodzimy coraz wolniej a wiatr i mróz wyciąga z nas resztki sił, kilka razy musimy zatrzymać się na dłuższy czas, ponieważ nie udaje się odnaleźć kolejnego trasera, czekam wtedy by wiatr, choć na chwilę rozwiał gęstą chmurę.
W takich warunkach około 17:30 skrajnie wyczerpani docieramy do bazy. W bazie Mariusz, jak dobry duch, czeka na nas z gorącą herbatą. Nigdy nie piłem tak dobrej herbaty. Ostatni do bazy dociera Rysiek zabłądził na ostatnim odcinku i tylko dzięki naszym nawoływaniom odnajduje we mgle nasze namioty.
Wszyscy dotarliśmy szczęśliwie do bazy i po kilku łykach gorącej herbaty wraca wigor. Pomimo zmęczenia śmiejemy się i tak na prawdę dopiero teraz czuję radość ze zdobycia najwyższej góry Europy, Elbrus 5642m zdobyty. Radość w bazie nie trwa zbyt długo, bo po zjedzeniu gorącego posiłku wszyscy włazimy do śpiworów. Zasypiam natychmiast, śpię jak dziecko, pierwszy raz wysypiam się na tej wysokości.
Świt, znów głosy wychodzących na atak szczytowy, czerwone słońce i gładka powierzchnia zmarzniętego śniegu daje złudną nadzieję, że tak będzie cały czas. Z informacji uzyskanych kilka dni temu w dyżurce MЧC wiemy, że dziś nastąpi całkowite załamanie pogody, mimo to kolejni zdobywcy pełni nadziei idą w górę.
W naszej bazie ruch ożywia się dopiero po 6-tej godzinie, gotujemy śnieg na kawę i herbatę, dziewczyny robią kanapki my powoli zwijamy obozowisko, odkopujemy ze śniegu namioty, do foliowych worków pakujemy wszystkie śmieci by nie pozostał po nas żaden ślad, ot, taka poranna krzątanina.
Dzisiaj pomimo odczuwalnego zmęczenia musimy zejść 1000m niżej do wyciągu na stacji Mir, zejście utrudnia dodatkowo fakt, że w związku zapowiadanym pogorszeniem pogody temperatura wzrosła i grzęźniemy w śniegu miejscami nawet do kolan. Wreszcie około godziny 13:30 docieramy do wyciągu i w tutejszym „Bistro” zamawiamy coś do jedzenia i piwo, piwem wznosimy toast za zwycięstwo, za miłośników gór, za kolegę, którego ciężka choroba przykuła do łóżka i za drugiego, którego nie ma już wśród nas.
Dalsza droga to podróż zdezelowanymi wagonikami kolejki linowej do Azau. Po zapakowaniu do auta jedziemy do Tierskol, w dyżurce MЧC zgłaszamy powrót z gór. W mieście robimy zakupy na wieczór i wracamy do hotelu ITKOŁ. W recepcji czeka na nas uśmiechnięty Achmed, zarządca hotelu, na widok naszych rozradowanych twarzy od progu gratuluje zdobycia szczytu. Odbieram od niego nasze paszporty i voucher’y z potwierdzonym pobytem. Teraz, nic mnie nie powstrzyma przed zdobyciem prysznica, w pokoju na czwartym piętrze.
Wieczorem święto zdobywców, arbuz, piwo, konserwy i radość bez przerwy. Dzielimy się wrażeniami i odczuciami, gwar i beztroski śmiech. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, zmęczenie i głos rozsądku posyła nas do łóżek, jutro wyruszamy w drogę powrotną.
Dolina Baksanu żegna nas mżawką i lekkim zamgleniem mimo to spoglądamy na coraz odleglejsze góry z żalem i nostalgią. Teraz już znacznie szybciej i sprawniej przebiega nasza droga, pełni nadziei na szczęśliwe zakończenie podróży pokonujemy kolejne setki kilometrów w drodze do portu Kaukaz. W międzyczasie wyrównujemy porachunki z rosyjską drogówką. W Piatigorsku zatrzymuje nas jeden z wielu patroli policyjnych, kierowca Jarek ma zapalenie spojówek po tym jak pozwolił sobie na chwile bez okularów w czasie podejścia na Elbrus, to sygnał dla „czujnego stróża prawa” i Jarek dmucha w elektroniczny alkomat. Wynik dmuchania zaskakuje nas wszystkich, szczególnie naszego driver’a, szeryf oświadcza: pijany. Zaczynają się schody. Jarek wraca i oświadcza, że szeryf dał się ubłagać i chce 300$ a on ma tylko 100 musimy się zrzucić. Nie do wiary, Jarek wczoraj, czyli około 24-ch godzin wcześniej wypił jedno piwo a dziś po śniadaniu i obiedzie gość mu wciska, że jest pijany, bo ma czerwone oczy. Ruszam z odsieczą, mój rosyjski jest znacznie lepszy i po półgodzinnych negocjacjach zatwierdzamy pakt przyjaźni Polsko – Rosyjskiej klasycznym misiaczkiem. Dzięki Tuskowi i Putinowi, przy zastosowaniu triku na litość za katastrofę w Smoleńsku, zaoszczędzamy 300$ i zyskujemy cenne wskazówki naszego nowego „przyjaciela”. Wynik konfrontacji, my kontra milicja 1:1, nie licząc cennej rady, - „na pytanie kiedy ostatni raz piłeś masz odpowiedzieć bijąc się przy tym w pierś - tri goda nazad!! ja sportsmien”, to naprawdę działa.
W porcie Kaukaz znowu kolejka do przeprawy, tym razem zajmuje nam ona 15 i pół godziny, całe szczęście, że docieramy tam o 12 w nocy i przesypiamy kilka nocnych godzin oczekiwania. Formalności graniczne odbywają dosyć sprawnie, z humorem żegnamy Rosję i w drogę.
O 15:30 wjeżdżamy na Ukrainę, jedziemy do Fedozji, na plaże Morza Czarnego. Słońce, plaża, piasek czysty i woda ciepła jak w wannie, to po śnieżnym i mroźnym Elbrusie nagroda dla zdobywców. Korzystamy w pełni z uroków plażowania. Romantyczna kolacja w promieniach zachodzącego słońca na wyludnionej wieczorem plaży dodaje kolorytu kolejnemu etapowi naszej podróży.
Jarek siada za kierownicę i dalej, na zachód, w mroki nocy na Ukraińskie drogi a „nawigacja niech będzie z nami”. Psu na budę zresztą, bo na dzikich polach nawigacja działa, ale po swojemu. W końcu poddajemy się i przełączamy na mapę z ręki.
Wstrząs, ostre hamowanie i siarczyste wiązanki pod adresem ukraińskich drogowców wyrywają nas ze snu, zmęczony Jarek zbyt późno zauważa dziurę, w którą z powodzeniem można by wsypać tonę węgla, ostro odbija w lewo i pakuje się w koleiny na muldę wielkości nasypu kolejowego. Ostatecznie lądujemy na warsztacie u miejscowego cudotwórcy, o imieniu Oleg, który w ciągu kilku godzin naprawia urwaną łapę główną silnika.
Fatalny stan dróg zmusza nas do zmiany trasy, teraz jedziemy autostradą z Odessy do Kijowa, ze stolicy ruszymy na Lwów. Bez niespodzianek docieramy do Lwowa, tu znowu ukraińskie drogi pokonują zmęczoną już łapę silnika, ale w innym miejscu. Jest środek nocy, Jarek decyduje, że naprawy dokonamy w Przemyślu a teraz wszyscy wysiadają by odciążyć auto i jakoś dojechać do rogatek Lwowa. Nocne życie miasta i my przemierzający te pełne polskich duchów ulice. Nawet ukraińska noc nie jest w stanie skryć śladów Polskości tego miasta. Takie właśnie ulotne chwile zostaną na zawsze w naszej pamięci. Jeszcze tu wrócimy na dłużej. Na granicę docieramy o 6:45 i znowu stoimy, tym razem trafiamy na przełom zmian. Siła wyższa. Do Przemyśla docieramy o ósmej rano.
Tak kończy się nasza przygoda w miejscu gdzie się rozpoczęła a w mojej głowie roją się kolejne plany, a może by tak za miesiąc w Alpy, na Mont Blanc, przecież zostało mi jeszcze kilka dni urlopu. Znany Polski podróżnik napisał kiedyś. „Kto raz uległ czarowi podróży, nie oprze się wyzwaniu i pragnienie powrotu nigdy go nie opuści, bez względu na to, na jakie wyrzeczenia będzie musiał się narazić” (Jacek Pałkiewicz). Na koniec chciałbym złożyć wyrazy uznania dla pań uczestniczących w naszej wyprawie, Elżunia i Marzena zdobyły szczyt, co w warunkach pogodowych, które nas tam dopadły, było nie lada wyczynem, pomimo trudów wspinaczki i podróży, do samego końca z uśmiechem pełniły rolę gospodyń i żywicielek. To dzięki nim ta wyprawa pozytywnie zapisze się w naszej pamięci, szacun!
Napisz komentarz
Komentarze