Tematem ostatniego wpisu, który zamieściłem tutaj, jak wszystkim zainteresowanym wiadomo (niezainteresowanym wyjaśniam, że wpis dotyczył szemranych interesów z inczeońskim (od miasta Incheon, nie wiem czy poprawnie) magnatem nieruchomości Mr. Cho) była przeprowadzka z miejscowości Seul, do położonej nieopodal (około 25 km na zachód) milionowej wioski Incheon. Po zaawansowanych przemyśleniach, rozgrzewaniu umysłu do karminowej czerwieni, kilkunastu „zarwanych” nocach, hektolitrach wysączonej kawy (na serio to dwóch filiżankach, bo i tak limit roczny już wyczerpałem) finalnie dotarłem do niebywałej konkluzji, że temat przeprowadzki należy kontynuować, bo zgoła interesującym wydaje się być.
W ostatni piątek odzyskałem wiarę w ludzkość, przynajmniej w jej południowokoreańską część. Rezultatem trzytygodniowej wymiany :
- kilkudziesięciu wiadomości via email pisanych dziwnym tworem w języku angielskim, rodzonym przez znany wszystkim Google Translator gdy zapłodnienia dokonujemy koreańskim alfabetem,
- setek bezproduktywnych telefonów, podczas których poziom zirytowania wznosił się jak Felix Baumgartner podczas pamiętnej, redbullowej misji Stratos,
udało się przenieść moje szanowne „cztery litery” wraz z moim cygańsko – podróżniczym ekwipunkiem do nowego miejsca zamieszkania. Miejsca, które przez następne 2-3 miesiące musi pozostać „domem” cokolwiek dobrego kryje się pod tą nazwą. Powody owej migracji zostały podane w poprzedniej notce traktującej o początkach owocnej, jak się później okazało (przynajmniej z biznesowego punktu widzenia) znajomości z Panem Cho.
Przeprowadzka przebiegła stosunkowo sprawnie i szybko, ale muszę przyznać, że była kolejną rzeczą z gatunku tych, o których normalny, szary pożeracz chleba mówi „na wariackich papierach”. I to dosłownie. Wynajmu mieszkania w Korei dokonałem na tzw. „ryj”, przy czym zaznaczyć muszę, że owy „ryj” działał jak najbardziej dwustronnie. Niewiele z umowy jest na papierze zarówno z mojej strony, jak i ze strony Pana Cho. Cały proces kierowany był tylko i wyłącznie zasadami uczciwego postępowania, co w naszym kraju raczej nie byłoby możliwe.
Fizycznie sam proces zajął około 3-4 godzin łącznie, bez większego pośpiechu, po drodze z zakupami wyposażenia. Od strony papierkowej całość była poplątana jak makaron nitki w niedzielnym rosole. Mam także wrażenie, że całość nie wygląda całkowicie czysto z punktu widzenia prawa koreańskiego, ale nie jest to w kwestii mojego niepokoju. Nie zamierzam opisywać tutaj całej procedury wynajmu, bo musiałbym napisać książkę, która z całą pewnością na listach bestsellerów by się nie znalazła. Podam tylko finalny aspekt, który świadczy o tym, że wynajem dokonany został „na ryj”. Potwierdzenie tego, że zapłaciłem, dostałem klucze do rozliczonego mieszkania i wprowadziłem się do niego jest napisane oczywiście koreańskimi krzakami. Ale to nie największy problem. Największy problem jest taki, że jedynym punktem na skrawku tego „pergaminu”, który świadczy o tym, że ja to ja, jest moje nazwisko. I nic więcej. Mało? To proszę więcej. Na pergaminie kolegi, który dokonał wraz ze mną wynajmu drugiego mieszkania widnieje tylko jego imię. Wdzięczne „Piotr”, które sugerować ma, że koleś z Polski, dokonujący wynajmu to osoba o w/w nazwie. Szczęśliwym zakończeniem jest to, że mamy klucze, które pasują do zamka jednego z mieszkań w ogromnym wieżowcu, a na dodatek na głowę nie pada.
Kamień spadł mi z serca, ciśnienie uciekło wszystkimi otworami, które człowiek posiada w ciele, kiedy po tych wszystkich wojażach udało się finalnie położyć w łóżku w nowym miejscu zamieszkania. Miejscu, które, jak się później okazało, jest całkiem interesujące. W kilku słowach postaram się teraz przybliżyć miejscówkę, którą zamieszkuję. Songdo, bo tak dokładnie nazywa się dzielnica Incheonu, w którym przyszło mi zamieszkać, miał być z założenia „koreańskim Szanghajem”. Obszar „ukradziony” bezczelnie morzu, osuszony spory czas temu jest jednym, olbrzymim placem budowy. Krajobraz drapaczy chmur, przeszklonych wieżowców, wielopasmowych ulic, poprzeszywany jest obrzydliwą żółcią żurawi budowlanych stanowiących tutaj nieodłączny element krajobrazu. Zarówno „szklane domy” (pozwalam sobie je tak nazwać przeszklone biurowce dlatego, że Koreańczycy spędzają w nich więcej czasu niż w domu) jak i szare, sprawiające wrażenie budowanych metodą CTRL+C – CTRL+V, rosną tutaj jak grzyby po deszczu, w zastraszającym tempie. Jest jednak rzecz, która sprawia, że miejsce to jest zdecydowanie bardziej atrakcyjne niż poprzednie lokum seulskie. Rzeczą tą jest nagromadzenie zieleni oraz miejsc, które w znakomity sposób nadają się do aktywnego spędzania czasu. Architekci krajobrazu nie zapomnieli o zielonej przestrzeni życiowej dla Koreańczyków i rezultatem mądrego planowania i konstruowania planów zagospodarowania przestrzennego są parki, w których wieczorami można spotkać setki ludzi, którzy czerpią z wypoczynku pośród zieleni zamiast spędzać czas przed telewizorem tudzież komputerem.
Na kilkudziesięciu hektarach terenu wokół budynku, w którym zamieszkałem znajdują się aż dwa duże parki, które sprawiają, że miejsce to jest dla mnie prawie idealnym do zamieszkania. Prawie? Ano dlatego, że to ciągle Korea. Wolałbym takie miejsce w Polsce J. Tartanowe chodniki, zadbane altany, mnóstwo ławek, dobrze utrzymane toalety są tym co wyróżnia tutejsze, miejskie tereny zielone od tych, które widywałem w Polsce. Problem jest w podejściu do sprawy. Tutaj wszyscy wiedzą, że taki teren zielony jest rzadkością i w interesie wszystkich korzystających z niego jest darzyć go należytą troską, traktować jak własne dziecko, aby żywot parku trwał jak najdłużej. To jedna rzecz. Z drugiej strony „Central Park” (o tych nazwach za moment). Umiejscowiony pomiędzy wieżowcami, park z rzeczką, na której możemy zmęczyć nasze ciało wiosłując w kajaku lub pedałując rowerem wodnym, zatrzymując się od czasu do czasu w kawiarni lub możemy po prostu udać się nad rzekę i spocząć w spokoju i zaciszu w samym centrum miejskiej dżungli. Piękna perspektywa.
Samo miejsce posiada wiele innych zalet, które z mojego punktu widzenia okazały się kluczowe przy wynajmie m.in. bliskość tego miejsca od miejsca pracy. Nie wiecie nawet jakie to uczucie odzyskać 2 dni z miesiąca, których nie spędza się w busie do i z pracy. Pierwszego dnia naprawdę nie wiedziałem czym się zająć, bo miałem tyle czasu wolnego, że po prostu zabrakło mi pomysłów. Teraz intensywnie wydeptuję miejsce, koreańskie chodniki podczas treningów biegowych, do których udało mi się powrócić po kilku przebojach zdrowotnych związanych z moją stopą. Całe szczęście.
I pomimo tego, że całość umiejscowiona jest pomiędzy wielkimi budynkami, pośród szerokich jak morze dróg, to w międzyczasie udaje się znaleźć miejsce, w którym można w spokoju pouprawiać sport lub po prostu usiąść i poczytać książkę. Tak dawno tego nie robiłem.
Tyle by było o tym miejscu. Pewnie uda mi się jeszcze co nieco napisać, a nawet jeśli nie, to i tak sporo już dostaliście. Na koniec jeszcze jedna krótka refleksja dla Was do zastanowienia się.
Zazwyczaj wszystkie wpisy zamieszczane na tym blogu ocierają się o próbę pokazania wszystkich tych zadziwiających elementów, które spotykam na swojej krętej ścieżce korporacyjnej kariery lub nazywając to po ludzku - w pracy, która ściśle „zrośnięta” jest z życiem i adaptacją do tego życia w zupełnie innych kręgach kulturowych .Staram się także dokonać próby zaprezentowania skrajności, które w sposób jednoznaczny pokazują odmienność pomiędzy polską kulturą, która jest mą rodzimą (niejako też europejską), a kulturą azjatycką, bo taką, bądź co bądź zagmatwaną, do tej pory przyszło mi spotykać jeśli chodzi o odmienność. I choć nie zawsze posty naładowane są ironią jak tajska ciężarówka kartonami, to wydaje mi się, że jest jej tutaj sporo. I choć nie zawsze ironia ta niesie ze sobą ciężar pensji prezesa Orlenu, to jednak wyrażam głęboką nadzieję, że ironia tych postów nie jest z gatunku nietuzinkowych żartów prowadzącego popularny w polskiej telewizji, niedzielny show familijny. Choć zapewne spora część z Was, czytelników „Możesz więcej niż myślisz...” powie, że jest w tych notkach sporo powagi i tematów, z których nie ulatnia się choćby nuta ironii to chciałbym, żeby tak nie było.
Chciałbym się tylko dowiedzieć, od Was, czytelników „Możesz więcej niż myślisz...” czy w waszym mniemaniu większym powodzeniem cieszą się notki napakowane ironią jak Marit Bjeorgen, te poważne czy zrównoważone?
Proszę o opinię.
Napisz komentarz
Komentarze