Jak powiedziałem, a właściwie napisałem, z perspektywy czasu Tajlandia nie była najgorszym złem z jakim przyszło mi się zderzyć i oceniam ją neutralnie i obojętnie. Zdanie co do niej zmienię na pewno, gdy wyląduję na jakiejś pustyni, rzeczywiście pośrodku niczego, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc, listonosz zawraca wioskę wcześniej, a ludzie ciągle mieszkają na drzewach, polują na antylopy i noszą liście zamiast bielizny.
Na razie na szczęście się to jeszcze nie zdarzyło, co więcej, wyrażam nadzieję głęboką jak Rów Mariański, że prędko to nie nastąpi. W tak zwanym międzyczasie, jak to zwykli mawiać nasi bracia Rosjanie, pomiędzy wizytą pośrodku niczego w kraju, który definitywnie powinien zmienić swoją nazwę na „Amazing Thailand” (przy okazji dodać trochę błyskotrzasków do flagi, żeby było jeszcze bardziej „osom”), a nadchodzącą jak sądzę wizytą we wspominanym wyżej „raju pustynnym” dane mi jest odwiedzić równie ciekawy i równie pełny absurdów oraz sprzeczności kraj o wdzięcznej nazwie Korea. Dodając tylko, że wg powszechnie przyjętych norm, wytycznych, standardów, przewodników i sposobów myślenia teoria „obroną atak najlepszą” (yup, Yoda style) jest najbardziej słuszna uprzedzam wszelkie „kimdzongilowe” docinki/dowcipy i dodaję, że dotarłem do miejskiej dżungli Seul, w KOREI POŁUDNIOWEJ (tk, tej lepszej).
Pierwsze chwile spędzone w Korei, podobnie do tożsamych w Tajlandii, upłynęły mi na próbach walki z dającym się mocno we znaki „jetlag’iem”, który zadomowił się w moim i tak już zmęczonym umyśle, nie zamierzając go opuścić przez następne kilka dni. Druga, dłuższa podróż w kierunku wschodzącego Słońca i ponownie (cytując klasyka) „staje mi tzn. przychodzi mi stawać” oko w oko z tym niewidzialnym potworem wyniszczającym organizm i niwelującym możliwości sprawnego reagowania na bodźce z zewnątrz. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że podróż w kierunku Słońca zachodzącego nie sprawiła mi najmniejszych problemów. Po drodze ktoś się nie bał i zajewanił mi godzinę, której nie udało mi się odzyskać na razie i nie jestem pewien czy się uda. Jak to możliwe? Ano możliwe. Geniusze kilkadziesiąt lat temu postanowili wprowadzić czas letni i zimowy w naszej pięknej krainie zwanej Europą. Dlatego, gdzieś w okolicach ostatniej niedzieli marca moja różnica czasowa pomiędzy Polską została zmniejszona do 5 godzin z wyjściowych 6. Teraz ktoś bezczelnie ulokował sobie moją godzinę z doby na „wysoki procent do Huberta i zamierza sobie wyhodować z niej coś większego”. To nie moje, wpiszcie sobie w yt „Chmury i godziny” albo coś w ten deseń. Kolega z filmiku jest dla mnie senseiem w kategorii konstruktywne pierdolenie głupot.
Ze stratą mojej godziny mówią wprost się pogodziłem i nie zamierzam nad tym faktem zbytnio ubolewać. Co więcej, mam nadzieję, że ktoś z robi z niej większy użytek niż ja. Powracając niejako do tematu, o którym mowa była w poprzednim akapicie chciałbym opisać kilka ciekawych zdarzeń, które miały miejsce podczas mojego dotyczasowego, krótkiego pobytu w tym zadziwiającym (jak chyba każdy azjatyckim) kraju.
Gdy już udało mi się uporać ze zmianą strefy czasowej, a mózg wrócił do pewnej sprawności fizycznej okazało się, że jest piątek, więc jakby nie patrzeć straciłem 4 dni. Mówili, że zachowywałem się w porządku, wręcz lepiej niż po tym jak odzyskałem pełną świadomość tego gdzie jestem i co ja tu właściwie robię. W międzyczasie, jak to zazwyczaj bywa próbowałem zaznajomić się z okolicą, w której przebywam, odbywałem kilka pieszych wycieczek, próbowałem miejscowego jedzenia, ale o tym średnio pamiętam. Mówili, że było fajnie.
Pierwszy koreański weekend przyszło mi spędzić w połowie w pracy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że moi koreańscy koledzy zażyczyli sobie obecność mojej skromnej osoby na budowie jako jedynego z ponad 50-osobowej załogi. Gwiazdą być. FEJM. Gdy już sobotni, de facto, nudny dzień pracy dobiegł końca, jak co dzień musiałem odbyć swoją ulubioną podróż pomiędzy apartamentem, w którym obecnie pomieszkuję, a biurem budowy. 35 kilometrów trasy, praktycznie około 2 godzin jazdy. Autostradami. Seul jest chyba jednym z najbardziej zatłoczonych miast świata i jeżeli ktoś mi jeszcze kiedyś powie, że stał w korku we Wrocławiu czy też w Warszawie to zaśmieję mu się w twarz. Można stać w Warszawie na dwupasmowej drodze, w centrum, owszem. Ale tutaj można stać w korku na 6-cio pasmowej autostradzie. I nikt nie narzeka. Ruch drogowy w Korei jest nieco bardziej uporządkowany aniżeli ten tajlandzki, jednak daleko temu do ładu europejskiego. Mam tutaj na myśli pojmowanie przepisów, ich regularne naginanie. Ilość pojazdów wymusza jednak powolniejszą jazdę, co pozwala sądzić, że widać pewne uporządkowanie w ruchu drogowym. Cudów jednak nie ma. To ciągle nie Europa.
Pokonanie ostatniej przed upragnionym weekendem trasy w sobotę okazało się nieco mniejszym problemem i po tym mogłem spokojnie świętować swój pierwszy koreański czas wolny. Razem z moimi polskimi kolegami, których tutaj nie brakuje, postanowiliśmy udać się na podbój miasta. Z tego miejsca pragnę podziękować kolegom za okazane wsparcie w jeździe metrem. Bez was nigdy bym nie dotarł do celu. Metro w Seulu, to też materiał na długą opowieść. Dość powiedzieć, że niektóre stacje mają 3 lub 4 poziomy. Zastanawiałem się jak ludzka ręka z pomocą maszyn mogła coś takiego stworzyć pod ziemią. Z pomocą znowu przyszedł kumpel, który w dosadnych słowach “tutaj się nie pierdolą, jak trzeba to kopią, a nie, że kurwa jakaś jaszczurka zdechnie, chuj z nią” obrazowo nakreślił mi jak powstało metro w Seulu. Żeby lepiej pokazać ile tego metra jest mogę powiedzieć, że wszystkie linie mają około 1000 km, a do roku 2006 w Polsce nie mieliśmy tylu AUTOSTRAD. To chyba wybitnie pokazuje jak dużo musiał pracy włożyć koreański naród w ten cud techniki, aby żyło się lepiej 11 milionom seulczyków. Podziwiałem, podziwiam i podziwiać będę.
Przejażdżka metrem i jesteśmy na Itewon. Itewon to trochę taka namiastka europejskości w Seulu. Knajpy, bary, puby, kebaby. Te ostatnie są chyba na każdym południku i na każdym równoleżniku. Kebab znaczy międzynarodowość. Z tą tylko różnicą, że przed większością knajp z bardzo popularnym mięskiem kręcącym się w bloku i opiekanym ogniem stoi Turek, który w ekwilibrystyczny i żartobliwy sposób sprzedaje lody. Gdy widzi się to po raz pierwszy jest masa zabawy. Turek komponuje loda z kilku smaków, pogrywając z klientem w każdy z możliwych sposobów. I jest dobry w tym co robi. Chętny na zabawę jak wiadomo nie brakuje nigdzie na świecie, dlatego tureckie lodowe show cieszy się niesamowitym powodzeniem. Itewon to też namiastka europejskości jeśli chodzi o obecność marek. Od tych odzieżowych, przez marki piwne na markach samochodowych kończąc. Jeżeli w całej Korei ciężko uświadczyć na drodze coś innego poza KIĄ, Hyundaiem i Ssangyongiem, tak na Itewonie bardzo łatwo zobaczyć synonimy luksusu europejskiego jak BMW, Mercedes, Porsche. No i europejskie mordy. Bo te też pojawiają się tam gdzie pieniążki :)
Koreańską egzystencję prowadzę w dzielnicy nazywanej DMC od Digital Media City. Jest to miejsce skupiające większość koreańskich firm napędzających PKB czyli np. LG i Samsung, gdzie Koreańczycy w garniturach codziennie rano zmierzają do swojego biura i pozostają w nim do późnych godzin wieczornych. Pracowitość tego narodu nie zna granic. To jedna z pozytywnych cech tego narodu. Pracują dużo, ciężko i efektywnie. Niekoniecznie za tą pracą idzie jakoś, ale praca jest tutaj wpisana w cykl życia. Na wszystko trzeba zapracować. Wracając do DMC, jest to dzielnica otoczona przez wieżowce, niezbyt wysokie, ale z racji tego, że powstawały stosunkowo niedawno zachwycają architekturą. Polecam obejrzenie zdjęć załączonych do notki. Jako amator nowoczesnej architektury muszę powiedzieć, że mam na czym oko zawiesić.
Muszę jeszcze coś napisać o samych Koreańczykach, takie pierwsze wrażenie. Jak wyżej - po pierwsze - pracowici. Tytani. Po drugie - cyfrowi. Podróżując metrem bardzo ciężko znaleźć osobę, która nie przeglądałaby czegoś na swoim smartfonie/tablecie/laptopie/wstawdowolne. Każdy Koreańczyk posiada dziesiątki gigabajtów przypisanych do swojego smartfona. Internet osiąga tutaj niesamowite prędkości i należy do najlepszych na świecie, więc nikogo nie dziwi widok ludzi oglądających telewizję czy filmy w metrze. Niezależnie od wieku. Młody, stary, gruby, chudy, ładny, brzydki - masz smartfon to wyciągaj. Gdy podróżowałem metrem i nie trzymałem telefonu w ręce, a dodatkowo z moją rosyjską twarzą czułem się jak alien. Czyli standardowo. Co jeszcze świadczy o tym, że Ci ludzie są cyfrowi? Ano chociażby toaleta. W każdym szanującym się hotelu toaleta posiada więcej przycisków niż Twój "brand new" laptop. Możesz sobie podgrzać siedzenie, zrobić bidet, odgrzać kotleta, wyprasować koszulę. Te ostatnie może przesadzone, ale na serio - połowy funkcji tych toalet wolałbym nawet nie próbować. Jednakże masaż przy potrzebie nr 2, to całkiem przyjemna sprawa :) Idąc dalej, bo poprzedni przykład może nie był najbardziej delikatny. Wchodzisz do kuchni - lodówka oczywiście z wielkim LCD i opcją zamówienia wszystkiego co Ci się podoba. Do szafki, od spodu przyczepiony malutki wyświetlacz z dostępem do Internetu i telewizji satelitarnej. Wracając jeszcze do łazienki - gdyby sąsiad chciał Cię odwiedzić akurat wtedy, gdy załatwiasz swoje potrzeby fizjologiczne, nie musisz wstawać z ciepłej deski - tuż obok masz domofon. Z kamerą. By żyło się lepiej. W Korei wszystko jest dotykowe, wszytko gra melodie i wszystko musi być "digital". Jak nie jest digital, znaczy, że zatrzymałeś się gdzieś na okresie "zbijania piątek z Mojżeszem". Mało elektronicznie i mało cyfrowo? Proszę bardzo! Niedziela upłynęła mi pod znakiem wizyty w miejscu, w którym jako fan elektronicznych gadżetów mógłbym zamieszkać. 7 piętrowe, ogromne centrum handlowe od podłogi po dach wypełnione wszystkim co ma w sobie kabelki, wyświetlacze, półprzewodniki, prąd i wszelkie te elektroniczne gówna. Wszystko w niesamowicie przystępnych, negocjowalnych cenach. Wszystko. Mają wszystko czego dusza zapragnie. Jeżeli kiedyś marzyłeś/aś o jakimś gadżecie elektronicznym, a nigdzie go nie spotkałeś/aś to możesz być w 99% pewien, że Koreańczycy to mają. Bo naprawdę mają wszystko.
Dodatkowo pochwalę się, że Korea nie przywitała mnie zbyt przyjaźnie gdyż już podczas mojego pierwszego tygodnia pobytu tutaj wpakowałem się w gips, ale myślę, że to nie wina kraju, tylko mojej własnej głupoty. Ale tak to już bywa, Polak na emigracji zawsze pozostanie Polaczkiem. :)
Pozdrawiam.
Napisz komentarz
Komentarze