Z reguły zbyt wiele czasu na poznawanie tego, było nie było, ciekawego zakątka świata o nazwie Korea Południowa nie ma, a już na pewno nie w tygodniu dlatego jeśli takowy czas znajduję to udaje mi się to tylko w weekendy. Plan jest wtedy prosty. W miarę wcześnie o poranku tzn. jak się człowiek wyśpi/odeśpi po weekendzie udajemy się, wraz z moją Cebulową Kolonią z Polski, do wcześniej zaplanowanego miejsca, robimy kilka zdjęć. Nic nadzwyczajnego. W weekendy przychodzi też czas na odwiedzenie knajpki z dobrym jedzeniem i piciem celem odbicia sobie wszelkich cierpień poniesionych w trakcie tygodnia w kantynie pracowniczej na budowie. Ale o tym za moment.
W ostatni weekend udaliśmy się wraz z kolegą, który utalentowany muzycznie jest i zwykł strunę szarpać, celem nabycia drogą kupna przedmiotu, który w naszych szerokościach geograficznych nazywany jest gitarą. Jako, że Jimi Hendrix ze mnie żaden, a i talenta muzyczne lubiły mnie omijać jak dieta Grycanki, nie potrafię ocenić czy dane "wiosło" (znam żargon) jest wiosłem dobrym czy też raczej produktem jakości lichej. Jak się jednak okazało, po kilku mniejszych lub większych przebojach, Seul jest punktem na mapie nadającym się do kupna gitary bardziej niż jakikolwiek inny. Niezależnie od tego co chcesz kupić - gitara, skrzypce, pianino i wszystko co lubi z siebie wymiotować dźwiękiem.
Nieopodal centrum tego kilkunastomilionowego molocha jakim jest stolica Korei Południowej znajduje się Nakwon-dong Music Arcade. A może to i nawet centrum tego molocha. Ciężko powiedzieć.Music Arcade to niepozorny z zewnątrz budynek, przypominający wielopiętrową fabrykę, w której małe azjatyckie rączki składając towary maści wszelakiej zarabiają swoje "azjatyckie dolary" i walczą o byt. Obdrapany, szaro - brązowy budynek, bez żadnych reklam, pośród zatłoczonych i wydzielających z siebie niemiły zapach, naprawdę z zewnątrz jest po prostu brzydki. Takie jest wrażenie. Nauczony doświadczeniami lat minionych wiem już, że nie warto oceniać rzeczy na podstawie pierwszego wrażenia, tym bardziej, że w przypadku tego miejsca czytałem, zanim tam dotarłem, kilka bardzo pochlebnych opinii. Można się zastanawiać w jakim celu sprawdzałem informacje na temat tego miejsca skoro do muzykalnych nie należę, a nuty znaczą dla mnie mniej - więcej tyle samo co koreańskie pismo, czyli mówiąc kolokwialnie "kał", żeby nie napisać "gówno" - nie obrażając nut oczywiście. Ano powód jest jeden. NIGDY NIE UFAĆ CEBULAKOM. Gdy dany Cebulak oferuje Ci coś i mówi, że jest za darmo znaczy to minimum tyle, że gdzieś ukryty jest haczyk, gwiazdka, jest to grubymi nićmi szyte lub drobnym drukiem pisane. Jednakże i Cebulak potrafi czasami omyłkowo zaproponować Ci coś interesującego, za darmo i bez w/w haczyków. I trafiłem właśnie na coś takiego (zwycięstwo i w Tobie się tli...). Okazało się, że moja zasada ograniczonego zaufania cebulakowego nie znajduje tutaj zastosowania i mogę partycypować w tej cebulakowej eskapadzie. Ohohoho... myśleliście, że tak łatwo? A c***a! Okazuje się, że haczyk był. Pikanterii całemu wydarzeniu dodawał fakt, że w jednym małym samochodzie marki Hyundai, model i30 znalazło się dwóch Cebulaków, a więc tak zwane "onion ratio per square meter" czyli. nagromadzenie cebuli na metr kwadratowy obcowało z tym z jakim spotykamy się normalnie w Polsce. Nic dobrego to nie mogło wróżyć.
Do celu.
Ruszyliśmy. Seul, godzina 12:33, sobota. Jedziemy.
Nie, za szybko. Wróć.
Seul, godzina 12:11, wsiadamy do samochodu i odpalamy koreański dyliżans zabarwiony na biało. Porządna fura nota bene.
Seul, 12:13. Pierwsza próba obsługi nawigacji zapełnionej koreańskimi krzakami. Dodam tylko dla wyjaśnienia, że wybrano język angielski jako język interfejsu.
Seul, 12:14. Próba nr 2. Bez rezultatów.
Seul, 12:29. Próba nr 13. Za nami 9 resetów, miliony odcisków palców na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu koreańskiego cudu techniki cyfrowej czyt. GPS.
Seul, 12:33. Po około 22 próbach udaje się wpisać adres. Nie wiemy czy poprawny. Ale ruszamy, bo biały dyliżans obdarzony sympatyczną - automatyczną przekładnią wyrywa się jak konie na Wielkiej Pardubickiej. Nasza nawigacja, wyposażona w niesamowicie seksowny i zmysłowy głos wysławiający się łamaną angielszczyzną twierdzi, że od punktu A (start) do punktu B (meta) odległość wynosi 11,3 km.
Ruszamy. Początek jest prosty, bo poruszamy się tą samą trasą co zwykle do pracy. Nie prowadzę, wolałem nie ryzykować :). Poprowadziłem w drodze powrotnej. Po przejechaniu około 3,5 kilometra okazuje się, że mamy wjechać na wiadukt, który jak się potem okazało jest kluczem i bramą do szybkiej podróży. Ale nie poddaliśmy się. Nie z takiej opresji wychodziło się cało. Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą. Lubię te motywacyjne zdania. Dobrze oddają stan sytuacji, także tej, w której znalazłem się z polskim Hendrixem. Jedziemy dalej. Nie będę opisywał co się działo, bo z nudy wyprawiałem różne rzeczy jako pasażer. Wtajemniczeni wiedzą ocb. Jak powszechnie wiadomo najlepiej sytuację oddają liczby. Tutaj pragnę podać dwie z nich: 93 i 11,3 (tak, ta sama którą wymieniłem powyżej). Jednostką, która powinna stanąć za liczbą "93" jest "minuta". Otóż to. 93 minuty i 11,3 km. Z tym, że pierwsze 3,5 km pokonaliśmy w niecałe 5 minut. Finalnie 7,8 km w 88 minut. Wiatr targał moje blond loki. Wierzcie lub nie.
Finalnie jednak dotarliśmy do celu. Po drodze spotkałem około 5 tys. policjantów (nie wiem dlaczego, ale stały ich całe autobusy wzdłuż drogi, być może z 50 - 60 pełnych pojazdów). Ale to nieważne. Cebulaka nikt nie tyka. Tak przynajmniej głosi teoria. Powoli dochodzę do wniosku, że owa teoria jest całkiem słuszna.
Docieramy na miejsce, parkujemy nasz nowiutki, biały, koreański bolid i udajemy się na poszukiwanie upragnionego sklepu z przedmiotami produkującymi dźwięki. Finalnie udaje nam się, z nieocenioną pomocą wujka Google, dotrzeć do głównego wejścia "muzycznego budynku". Wchodzimy. Na pierwszy rzut oka nic ciekawego, kilka stoisk, kilkaset gitar, pewnie kilkadziesiąt fortepianów i mnóstwo innego sprzętu grającego. Kilka kroków naprzód. Okazuje się, że w lewo jest korytarz. I w prawo też jest. I na wprost też jest, ale krótszy. Na zewnątrz smród. W środku zapach muzyki. Dosłownie. Drewno, drewno, drewno. I kurz. Całkowicie ze sobą współgrające. Tutaj już jestem oszołomiony i mówię "k***a ile tego tutaj jest!!!". I rzeczywiście. Niezliczona ilość sprzętu grającego. Prawdopodobnie tysiące gitar, setki instrumentów klawiszowych, mikrofony, miksery, korektory, wzmacniacze, głośniki, okablowanie, akcesoria. Wszelkie marki. Wszelkie rozmiary. Wszelkie rodzaje. Co tylko chcesz człowieku. Muzyka na kilogramy. Tylko sam musisz ją stworzyć :).
Zamiarem kolegi - gitarzysty było kupienie sprzętu możliwie taniego tylko po to, żeby "odświeżyć palcówkę", a i przy okazji może czegoś nowego się nauczyć. Dlatego po kilkudziesięciu minutach poszukiwań odnajdujemy sprzęt możliwie tani, taki, żeby dało się go bez większego bólu i żalu zostawić na lotnisku w przypadku, gdy zabranie gitary na pokład aeroplanu w opinii Pań z bramek "check in" będzie groziło przeciążeniem Boeinga czy Airbusa, który do transportu gitary nie został zaprojektowany. Ciągle po tych kilkudziesięciu minutach nie mogę dojść do siebie. Stan moich talentów muzycznych może do najbogatszych nie należy, ale ciągle jestem pod wrażeniem i przypuszczam, że nawet takie beztalencie jak ja mogłoby w tym miejscu znaleźć coś dla siebie celem rozwijania pasji muzycznych. Bodaj w zaciszu piwnicy.
Wiosło zakupione, można wracać do domu. Tutaj zbliżamy się do końca tej części opowieści. Jak wcześniej wspominałem, wiadukt, który w pierwszą stronę postanowiliśmy ominąć okazał się kluczem do szybkiego powrotu i dzięki niemu po 20 minutach jazdy znaleźliśmy się w punkcie A ponownie. Jako, że była to sobota, po ciężkim i wymęczającym tygodniu odpoczywania w pracy, postanowiliśmy udać się na przysłowiowe "jedno piwo", o którym każdy słyszał, ale nikt nie widział.
Wyjście na piwo zaowocowało nowymi znajomościami polsko - polsko - bułgarskimi i poznaniem z prawie rodakami, ale o tym traktować będzie następny, mam nadzieję, krótszy artykuł.
Jeżeli ktoś dotarł, aż tutaj to dziękuję. Wkrótce nowe update'y prosto z Seulu. Bo dzieje się dużo. Miałem wspomnieć też o możliwościach odbicia sobie cierpień i ran odniesionych po wizytach na stołówce pracowniczej, ale w trakcie niewielkich przemyśleń podczas redagowania tego wpisu doszedłem do wniosku, że koreańskie jedzenie (cokolwiek to jest) zasługuje na osobną notkę. W najbliższej lub może trochę bardziej odległej przyszłości powinny się pojawić zatem dwa wpisy.
Miłego oczekiwania.
Napisz komentarz
Komentarze